Zapiski przyjaciela collie.

W folkowym zwierciadle

wtorek, 26 lipca 2011
Powietrze przeszywają kolejne ostre riffy wywrzaskiwane przez gitarę elektryczną. Gitarzysta przekrada się po scenie ze swoją zabawką, po wirtuozersku wydobywając z niej najwyższe dźwięki – doskonale czuje się jako bohater sceny. Atmosfera aż grzmi od szybkiego, mocnego rytmu wybijanego przez wielkie kotły. Basista z gracją porusza ręką po gryfie, jakby robił to od samego dzieciństwa – jednocześnie woli zachować dyskrecję, przechodząc na tył sceny i chowając się w cieniu. Zaś długowłosy wokalista krzyczy niekiedy niezrozumiałe frazy, próbując przebić się przez głośną partię instrumentalną. Zgromadzona w małej, dusznej sali publiczność szaleje, próbując wręcz wskoczyć na scenę – w ogólnym zgiełku zdaje się, jakby otumanieni fani nie słyszeli, co się wokół nich dzieje, a przecinające na wskroś powietrze dźwięki delikatnie gładziły ich uszy...
Aj, moment, to nie ten artykuł. Przepraszam, mała pomyłka.;)

Wchodzę niepewnie do budynku, ostrożnie przeciskając się między przygotowującymi się do występu Chorwatami, poprzebieranymi w wymyślne stroje – część z nich dzierżyła w rękach niekiedy dziwaczne instrumenty strunowe. Zatrzymałem się na samym progu, zdając sobie sprawę, że prawie cała sala jest już zajęta. Chwilę dreptałem w miejscu, widząc jedynie tańczące postacie niczym z innej bajki pochodzące – przede wszystkim chciałem jednak zobaczyć dudziarza, którego podobno słychać było nawet na zewnątrz. Moje pragnienie już po chwili, jak na zawołanie się spełniło – dwie panie opuściły salę, a ja, nie czekając na nic, od razu wparowałem do środka i mocno wbiłem stopy w podłoże, o mało nie zapuszczając tam korzeni.
Duszne powietrze rozbijała atmosfera do ostatniej suchej nitki przesączona grą na dudach. Przybyły ze Szkocji kobziarz (muszę napomknąć, chłopak w moim wieku) zwinnie poruszał palcami po swym instrumencie, sprawiając, że z jego trzewi wydobywały się tradycyjne szkockie melodie. Do tego niepowtarzalnego akompaniamentu tańczyły Szkotki poubierane w ludowe stroje swego kraju. Stałem tak dobre kilka minut z rozdziawionymi ustami i szeroko otwartymi oczami, nie mogąc się nadziwić, w jaki sposób ten chłopak wydobywa dźwięki „tego czegoś”, a dziewczyny z gracją wręcz „pływają” na paluszkach po parkiecie, po uszy zatapiając się w swym niezwykłym tańcu. Najpiękniejsza była chwila, gdy wszelkie instrumenty wyciszyły się, a na środku sali stanęła ubrana na niebiesko dziewczyna. Odczekała chwilę, wsiewając ziarnka napięcia pomiędzy umysły widzów, po czym uśmiechnęła się, otworzyła szeroko usta... i zaczęła pięknie śpiewać. Bez żadnego mikrofonu, a było ją słychać doskonale nawet na końcu sali. Po prostu wstała i zaśpiewała tą piosenkę ot tak, można się nawet pokusić o stwierdzenie: „jakby od niechcenia”. Naprawdę podziwiam takie osoby – o pięknym głosie, śpiewające poruszające piosenki, nie bojące się stanąć na scenie.
Na chwilę powróciłem myślami do rzeczywistości, otrząsnąłem się z oszołomienia, jakie przeżywa się tylko wtedy, patrząc na coś niezwykłego, wydającego się być nawet magią. Zdałem sobie sprawę, że coś powinienem robić, tylko co? Ach tak, zdjęcia. Przetrząsnąłem kieszenie, oglądnąłem całego siebie, sprawdzając, gdzie też chwytacz obrazów się podział. Po kilku sekundach okazało się, że go nie zabrałem. Nie wziąłem ze sobą aparatu! „Nie, tak nie może być.- pomyślałem sobie- Muszę koniecznie uwiecznić ten spektakl.” I szybkim, zamaszystym krokiem skierowałem się ku wyjściu, zmierzając w stronę spacerującej z „Dilalą” mamy, która oczywiście posiadała również aparat.

Ubrany w jaskrawy T'-shirt i równie jasne jeansy dziennikarz, powłócząc nogami szedł w naszą (*) stronę, w jednej ręce trzymając ociekający strugami deszczu parasol, w drugiej kurczowo ściskając czarny mikrofon. Wchodząc pod dach teatru Muzeum Etnograficznego otrząsa z milionów kropelek wody swój wielki parasol i zasapany podchodzi do nas. My stoimy jak słupy soli i patrzymy na niego dziwnym wzrokiem, a nasze twarze zdradzają pytanie: „Czego też on może od nas chcieć?”.
-        Dzień dobry - uprzejmie wita się z nami. Jego twarz mimo zmęczenia zdradza, że nie jest tu z przymusu i z radością zamierza przeprowadzić wywiad. Pytanie: tylko czemu akurat z nami?
Z naszych ust prawie jednocześnie również wypływa ciepłe powitanie, znacznie się rozluźniamy, wyczuwając, że ta rozmowa wcale nie musi być taka straszna, jak nam się na początku wydawało.
-        Okropnie zmienną mamy dzisiaj pogodę, prawda?- wzrokiem wskazał ciemne, ciężkie obłoki wiszące na niebie. Przytaknęliśmy znacząco.- Co więc takiego skłoniło państwa, by wybrać się w taką porę na Koncert Ludów Europy?- uśmiechnął się lekko i przysunął mikrofon do moich ust.
-        Przede wszystkim bardzo lubimy być na różnych ciekawych wydarzeniach w życiu miasta. Ostatnio na Starym Mieście zauważyliśmy reklamę Kulturalnego Lata, w ramach którego w okresie wakacji organizowane jest wiele interesujących imprez, takich jak właśnie ten koncert folkowy.- zacząłem, zrobiłem efektowną pauzę przełykając ślinę i kontynuowałem dalej.- Nigdy wcześniej na żywo nie widziałem prawdziwego Szkota grającego na dudach w ten sposób, Chorwatów przepięknie tańczących i grających na różnorakich instrumentach strunowych, rzadko również jestem świadkiem tak radosnych i wykonywanych z duszą tańców i ludowych śpiewów Polaków. Nie mogłem więc przegapić tego wydarzenia.
Dziennikarz od razu po mojej kwestii ponownie przysunął do siebie mikrofon i zapytał się, jednocześnie głaszcząc „Dilalę”.
-        A taki mały szczeniaczek nie przeszkadza w oglądaniu występów? W ogóle się nie boi?
Tym razem odpowiedzieć zdecydowała się mama.
-        Ależ nie,  zdążył się już przyzwyczaić do tutejszych hałasów. Jest to dla niej wielkie ćwiczenie, które sprawia, że w przyszłości będzie już całkiem odważna. Podczas takich wycieczek zresztą sprawia nam wiele dodatkowej radości, nie przeszkadzając zupełnie. Jeśli podejdziemy blisko drzwi, będzie wszystko słychać... chce pan spróbować?
Mężczyzna zawahał się, lecz po krótkim namyśle odparł zdecydowanym tonem.
-        Oczywiście, chodźmy tam.
I skierowaliśmy się w stronę przygotowujących się do występu grup, przebijając się przez coraz cieńsze zasłony dzielące nas od skocznej muzyki...

Odetchnąłem głęboko, widząc że nikt nie zdążył zająć mojego miejsca i błyskawicznie wparowałem do sali z aparatem przewieszonym przez ramię, którym też od razu począłem kręcić filmy, zadowolony z możliwości uwiecznienia tego spektaklu, którego byłem świadkiem. Do sali trafiłem w sam raz, bo akurat w momencie, gdy na scenę wkraczał (już po raz drugi) zespół ludowy, który przyjechał do nas z Chorwacji. W ich składzie nic się nie zmieniło: nadal była grupa muzyków, grających wyłącznie na przeróżnych, niekiedy dziwacznych instrumentach strunowych szarpanych, akompaniująca grupie tanecznej, która również śpiewała. Najbardziej ciekawili mnie oczywiście muzycy, których muzyka niekiedy przypominała tą pochodzącą z Greka Zorby.
( Obiecałem sobie, że kiedy tylko będę miał chwilę wolnego czasu, sprawdzę dokładnie, jak nazywają się te niecodziennie spotykane instrumenty.) A grali do pieśni ludowych, opowieści o chorwackim weselu, zaś publiczność najbardziej się ucieszyła, gdy pod koniec z ich gardeł z niezwykła mocą wyrwało się „Hej, sokoły”, którego pewnie długo przed przyjazdem uczyli się w polskiej wersji – dużej części publiczności tak spodobało się to wykonanie, że nawet sami dołączyli się do śpiewu.
Gdy drzwi do sceny zamknęły się już za zespołem z Chorwacji, prezenterka nie dała chwili wytchnienia ogłaszając, iż już za chwilę bawić się będziemy przy muzyce bodaj najbardziej oczekiwanego zespołu tego wieczora, składającego się z prawdziwych Polaków, a do tego górali!
To, że się na nich nie zawiodłem, to mało powiedziane. Weszli na scenę, ustawili się, zaczęli grać i śpiewać... a atmosfera od razu zawrzała od polskich, skocznych melodii, jeszcze bardziej rozweselając widzów, którzy z każdą chwilą zdawali się być coraz bardziej dumni ze swych rodaków. Salę niczym najmocniejsze strzały przecinały radosne gwizdy i okrzyki zapraszające do wspólnej zabawy. Tańce, przeskakiwanie nad ciupagami i kapeluszami okraszone było ładną grą kilku skrzypiec, wybijającego rytm długiego patyka obwieszonego metalowymi płytkami jak i starej wiolonczeli i akordeonu, a publiczność coraz bardziej zbliżała się do sceny, a co niektórzy sprawiali wrażenie jakby już za moment mieli również wskoczyć na scenę i wpleść się w wir radosnych, góralskich harców...

Dziennikarz razem z nami poświęcił kilka minut na okupione milczeniem wsłuchanie się w (*) dobiegającą z sali muzykę po czym ponownie wziął mikrofon do ust i postanowił kontynuować rozmowę.
-        A gdybyście mieli wybrać swój jedyny, ulubiony zespół spośród tych trzech, na który byście postawili?
Chwilę się zastanowiłem, po czym wziąłem głęboki oddech i dałem wyczerpującą odpowiedź.
-        Nie przyszedłem na ten koncert po to, by oceniać czy porównywać: po prostu chciałem usłyszeć na własne uszy jaką muzykę ludową mają różne kraje świata. Dlatego też nie patrzę na każdy zespół z osobna, oceniam je jako całość i z całą pewnością mogę powiedzieć: grają fantastycznie. Każdy ma swój własny, odmienny styl.  Szkocki „The Jenkis School of Highland Dancing” z utalentowanym kobziarzem oraz niekiedy małymi, majestatycznymi tancerkami, chorwacki „Kud Koprivnica” z masą instrumentów szarpanych, później również dętych i „Juhas”, zespół górali żywieckich, którzy swą muzyką i tańcami sprawili, że na chwilę góry wyrosły właśnie tutaj, w Toruniu. To oni właśnie sprawili, że to wydarzenie nie było jedynie koncertem, a folkowym spektaklem.
Dojść do głosu dziennikarzowi nie pozwoliła mama, która  kiedy tylko ja skończyłem mówić postanowiła dorzucić swoje trzy grosze.
-        Mi zaś najbardziej podobał się zespół ze Szkocji. Mimo że nie widziałam tancerek, to gra tego chłopaka na kobzie wywarła na mnie naprawdę spore wrażenie. Od czasu gdy założyliśmy hodowlę owczarków szkockich collie marzyłam o graniu na prawdziwych dudach, a teraz, dzięki temu koncertowi ta chęć jeszcze bardziej się we mnie spotęgowała...

Gdy każdy zespół wystąpił jeszcze co najmniej raz, prezenterka zakończyła koncert. Opuściłem salę i dołączyłem do masy ludzi, która wylewała się z budynku. Napotkałem wzrokiem strojącą wraz z „Dilalą” na chodniku mamę i od razu szybkim krokiem ruszyłem w tą stronę, wyrzucając z siebie potok słów próbujących w jakiś sposób opisać to, co przeżyłem. Spojrzeliśmy na zegarek i zdaliśmy sobie sprawę, że przed kilkoma minutami wybiła godzina 20.00. A więc byliśmy tu całe trzy godziny! Naprawdę, nie spodziewałem się, że ten czas tak szybko upłynie... Postanowiliśmy udać się w kierunku Dworu Artusa, mając nadzieję, że jeszcze załapiemy się za jednym razem na koncert Ani Dąbrowskiej. Gdy wychodziliśmy z Muzeum Etnograficznego, spojrzeliśmy na plakat reklamujący koncert folklorystyczny, z którego właśnie wracaliśmy.
Nadal było duszno, lecz deszcz już nie padał – gdy spojrzeliśmy w górę, ponad domy dachów, ujrzeliśmy przebijający się spod osowiałych, szarych chmur błękit nieba. Kurtki czy parasol nie były nam już potrzebne, lecz na nieszczęście cały czas musieliśmy je taszczyć ze sobą.
Dotarliśmy do Dworu Artusa i stanęliśmy przed wielkimi, czarnymi wrotami, słysząc dochodzącą zza nich muzykę i zastanawiając się, co też teraz począć. Po chwili zastanowienia oddałem mamie wszystkie kurtki i postanowiłem otworzyć wrota, wcisnąć się w tłum zgromadzony wokół sceny. Lecz gdy tylko wszedłem do środka, zatrzymała mnie pani (strażniczka?) i wystarczyło jedno jej słowo: „Bilet?”, bym po wymamrotaniu kilku słów jak najszybciej stamtąd się wydostał. Razem z mamą postanowiliśmy, iż jest już na tyle późno, że nie będziemy sterczeć na kolejnym koncercie i wraz z naszym ukochanym szczeniaczkiem poszliśmy kupić sobie po lodzie.

Gdy staliśmy w kolejce, zastanawiając się, które lody wybrać wpadł na nas ten sam, zdyszany (*) dziennikarz, który zdawał się gonić nas od samego Muzeum Etnograficznego. Szybko wyjaśnił, że zapomniał wymienić z nami kilku ważnych zdań i po chwili zapytał się.
-        A nie żałują państwo, że poszli właśnie na ten koncert, omijając okazję zobaczenia być może ciekawszego przedstawienia wykreowanego przez Anię Dąbrowską?
-        Nie, z pewnością nie.- odparliśmy równocześnie, po czym postanowiłem dokończyć.- Zawsze byłem ciekaw muzyki, która jest grana w innych krajach. Kiedy wybieramy się za granicę, włączamy tamtejsze radio, by posłuchać np. bułgarskiej muzyki. A Koncert Ludów Europy jest jedną z nielicznych okazji, by na żywo usłyszeć folkową muzykę nie tylko z Polski, poznać dźwięk ich instrumentów. Ani Dąbrowskiej, Feela, Zakopawera mogę zawsze posłuchać w radiu, zaś tego z pewnością nie. Do Torunia musieliby chyba przyjechać Zeppelini czy Dylan, może Myslovitz, bym zrezygnował z tego koncertu.
-        Tego lata ma być jeszcze kilka podobnych koncertów, więc jeśli tylko nic nam nie będzie przeszkadzało, również się na nie udamy. To wydarzenie narobiło mi dużego smaczku na ten typ muzyki...- dodała na koniec mama, stawiając kropkę nad „i”.
Dziennikarz zawahał się, czy czegoś jeszcze nie dodać od siebie, po czym postanowił wyłączyć mikrofon i powiedział do nas już znacznie ciszej.
-        A tak między nami, i mi się podobał ten koncert, choć początkowo byłem do niego sceptycznie nastawiony. Muszę namówić szefa, by mnie przeniósł na inny rodzaj muzyki, bo na razie relacjonuję jedynie koncerty popowe, czasem jazzowe – teraz byłem jedynie na zastępstwie. - wyprostował się dumnie, o czym dodał o wiele mocniejszym tonem.- Miło mi się z państwem rozmawiało, mam nadzieję, że kiedyś jeszcze się spotkamy. A tymczasem muszę już lecieć, by relacjonować koncert Ani Dąbrowskiej, na który i tak już jestem spóźniony. Do widzenia!- wykrzyknął na koniec przez ramię, biegnąc z mikrofonem pod pachą w stronę Dworu Artusa.

Zajadając lody szliśmy w stronę naszego samochodu, a przez nasze głowy jedną, wartką rzeką przepływały obrazy dzisiejszego wieczoru. Piękne, ludowe ubrania, ciekawe, nie tak często spotykane instrumenty, śpiewa i tańce trzech narodowości. Zapakowaliśmy „Dilalę” i nasze rzeczy do samochodu, sami również usadowiliśmy się na swoich miejscach. „Oj, będzie o czym pisać”- myślałem sobie, zapinając pasy jedną ręką, bo w drugiej trzymałem loda.  I właśnie ta chwila nieuwagi wystarczyła „Dilali”, by podczas mojego schylania się ukąsić kawałek loda wraz z wafelkiem. Szybko wyprostowałem się, chcąc uchronić resztę dla siebie i spojrzałem na małą, siedzącą na siedzeniu suczkę, która właśnie się oblizywała i z proszącym wyrazem oczu czekała na drugą porcję. Gdy powiedziałem o tym mamie, oboje roześmialiśmy się na cały głos, a ja głaskałem „Dilalę”, dziwiąc się, jak bardzo ten szczeniaczek potrafi być bystry i sprytny. Gdy tak patrzałem na nią, z jej małych oczu odczytałem słowa, które z pewnością wypowiedziałaby, gdyby tylko umiała mówić, a nie szczekać.
„Nazywam się Delilah, bardzo smakują mi lody bananowo-wiśniowe.
I uwielbiam chodzić na koncerty folkowe!”

Mikołaj „Mikiotor” Wyrzykowski, 14 lat

(*) Ten wywiad jest oczywiście wymyślony na potrzeby tekstu. Nie mógłbym przecież być w dwóch miejscach naraz, w końcu jestem tylko człowiekiem...;)

***
Taka jest wersja koncertu, o jakim pisałam tutaj, według mojego syna Mikołaja.

0 komentarze: